Przejdź do głównej zawartości

Plech / Róża Sikora


Wyspa, na której mieszkałam, nazywała się Plech, leżała gdzieś pośrodku oceanu Martwego. Jej nazwa nie była przypadkowa, tak samo jak jej położenie. Można powiedzieć, że wszystko było tam martwe, nie chodzi tutaj o formy życia, bo one istniały, tylko o emocje. W tym miejscu nigdy nikt się nie uśmiechał, nikt nigdy nie starał się wyróżnić – wszyscy tacy sami. Identyczne fryzury, ubrania, zachowanie, przyzwyczajenia, nawet jedzenie było takie same, dzień w dzień. Wszystkie zebry miały nawet tyle samo pasków, a żyrafy plam. Pogoda też nie była zbyt ciekawa – całymi dniami padał deszcz, bardzo możliwe, że to właśnie on był odpowiedzialny za ten ponury nastrój. Należy też wspomnieć, że na wyspie nikt nie brał ślubów, ani nie obchodził innych wesołych uroczystości (takich jak urodziny), jedyne co świętowano to pogrzeby. Nikt jeszcze nie wiedział, ale pewnego dnia wszystko miało się zmienić.

Teoretycznie wszystko zaczęło się dwudziestego ósmego września niepamiętnego roku, właśnie wtedy się urodziłam, ale nie to nie ja wszystko zmieniłam tylko ktoś szczególny, ale do tego jeszcze dotrzemy. Po kolei. Nie byłam zwykłym dzieckiem – kochałam wszystko, co mogło mnie wyróżnić z tłumu, nietuzinkowe fryzury, dziwaczne ubrania, podczas kiedy wszyscy jedli tę samą potrawę cały rok, ja uwielbiałam różnorodność. Taka właśnie byłam wiecznie uśmiechnięta i inna. Niestety było to nieakceptowalne. Nikt ze mną nie rozmawiał, można powiedzieć, że mój uśmiech nie tylko ich przerażał, lecz także w jakiś sposób raził, odstraszał. Posiadłam też dość „dziwne”, dla nich, przyzwyczajenia, takie jak mówienie wszystkim „dzień dobry” lub po prostu bycie miłą. Przez lata bycia wyrzutkiem gdzieś ten uśmiech znikł, zdażało się, że uciekałam od miasta na plażę przy opuszczonym porcie, potrafiłam siedzieć tam godzinami i z bezsilności i frustracji krzyczeć...

Żyłam tak szesnaście lat z każdym dniem coraz bardziej przybita, czując się coraz gorzej ze samą sobą. Pewnego dnia, który z pozoru zwyczajny okazał się naprawdę niezwykły. Poszłam jak co dzień na moją plażę, słuchać szumu fal i patrzeć w morze marząc tylko o tym, aby mnie „przypadkiem” przygarnęło w swoje ramiona, żeby pochłonęła mnie otchłań. Stojąc na brzegu, pogrążona w swoich ponurych myślach, ujrzałam rybkę, lecz nie byle jaką – była to jedyna w swoim rodzaju złota rybka. Wypłynęła na brzeg, tam, gdzie woda nie dosięgała. Dusiła się, lecz wcale nie wyglądała, jakby chciała wrócić do wody. Pomyślałam, że to tylko moje głupie wyobrażenia i muszę jej pomóc, tak też zrobiłam, wrzuciłam ją do wody, aby mogą wieść dalej swoje życie. Wtem rybka znowu wypłynęła, ona była taka jak ja, czułam to. Inne ryby jej nie akceptowały ze względu na jej wyjątkowość, uciekły od niej, była wyrzutkiem, mimo że próbowała się dopasować i tak nikt jej nie akceptował. Nie miała swojego miejsca – swojego domu, tak samo, jak ja. Musiałam ją uratować. Tak, więc wzięłam ją na ręce i pobiegłam szybko znaleźć miejsce gdzie mogłam ja trzymać, wsadziłam ją do kubka, który był pierwszym, co zobaczyłam po wejściu. Nie była duża, więc spokojnie się zmieściła. Czułam, że wreszcie znalazłam przyjaciela, kogoś, kto mnie rozumie.

Jak się następnego dnia okazało, był jeden dość istotny problem, rybka bardzo szybko rosła. Teraz, zamiast w kubku musiałam nosić ją w torebce. Spacerowaliśmy razem, pokazywałam jej moje ulubione miejsca, opowiedziałam moją historię. Częstowałam moim ulubionym jedzeniem. Razem tańczyliśmy, słuchaliśmy muzyki. Wiedziałam, że mnie rozumie. Ryba z zawrotną prędkością rosła, teraz już jedyne miejsce, gdzie mogła być to ogromne akwarium. Trzeba było coś z tym zrobić, w radiu usłyszałam o gatunku pewnych ryb: były złote z wyłupiastymi zielonymi oczami i rosły bardzo szybko, okazało się, że moja ryba jednak ma swoją rodzinę. Musiałam jej pozwolić do nich pójść, chciałam, żeby była szczęśliwa, bo wiedziałam, że jeśli ona będzie to ja też. Jak najszybciej zawiozłam ją samochodem pod port, aby wypuścić do naturalnego środowiska. Niestety, na miejscu był okoliczny rybak, który właśnie obrabiał złowione stworzenia, moja ryba na ten widok zaczęła się niesamowicie rzucać, tak bardzo, że aż zbiła akwarium. Cała woda w nim będąca wylała się, a sprawczyni wypadła na piasek. Byłam bezradna, sama przecież jej nie udźwignę. Właśnie wtedy stała się rzecz, niezwykła, prawdziwy cud. Z wioski przybiegli ludzie, aby mi pomóc, trzeba podkreślić, że tutaj nikt nigdy sobie nie pomagał, nie robił nic z własnej woli. A mimo to pojawili się, aby wraz ze mną zanieść rybę do oceanu. Kiedy tylko ona się w nim znalazła, nagle zza chmur wzeszło nigdy wcześniej niewidziane słońce, wszystkie ponure miejsca i myśli zostały zastąpione całą paletą barw. Ludzie zaczęli się uśmiechać, tak dobrze słyszycie, uśmiechać! Przecież oni nigdy wcześniej tego nie robili. Ta niezwykła ryba zmieniła nas wszystkich, pomogła nam, każdemu. Dzięki niej ludzie doceniali świat, pobierali się, obchodzili urodziny. Poznali szczęście, miłość, wszystko, co dobre, co przez tyle lat było ukryte w cieniu. Ja nie byłam wreszcie wyrzutkiem, teraz każdy starał się ubierać jak najdziwniej, nosić najbardziej nietypowe fryzury, zaakceptować siebie pod każdym aspektem.

To właśnie to z pozoru nieistotne stworzenie pokazało nam, że każdy jest ważny i wyjątkowy, że pomimo straconej nadziei zawsze można odnaleźć to, czego się szuka, w jej przypadku rodzinę. Czasem należy tylko spojrzeć na wszystko z innej perspektywy, bo wcale niewiele trzeba do szczęścia.

KONIEC

Napisała Róża Sikora z klasy 8A /2020-2021/
Ilustrację wykonała Gabriela Polewczyk z klasy 7C /2020-2021/

Opowiadanie otrzymało nagrodę w szkolnym konkursie literackim PAMIĘTAM TEN DZIEŃ, KIEDY MI POMÓGŁ...
Zostało opublikowane w gazecie szkolnej SĘK, nr 1-2, rok 2021